
WIERSZE WYBRANE 1990 - 2007

Na drugą stronę
Pod księżycem jest tak jasno
W tej otchłani bezimiennej
W tej czeluści mrocznej strony
W tej kolekcji gwiazd bezcennej
Nie przyniesie nic ta nicość
Która karmi się nastrojem
Nie obnaży swego wnętrza
Nie zaciągnie się tytoniem
Nieskończona jest ta miłość
Która płonie nieboskłonem
I w swej chwale doprowadza
Do skończenia wiecznych wojen
Karmiąc przestrzeń doskonałą
Świt zapomniał już o mroku
Zamiast przynieść odkupienie
Niesie światu tylko pokój
Klnę się że to przeznaczenie
Właśnie wolno ku nam zdąża
Sam widziałem jak przed laty
Nim to pan bóg buty wiązał
Gdzieś po drugiej stronie nocy
Czas bez przerwy jabłka strąca
W sadzie wiary i nadziei
Gdzie nasz sen dobiegnie końca
Wyzwanie
Ja bezsenny i bezdomny
Przez północy złe otchłanie
Wzywam świata tajemnice
Błogosławiąc twój poranek
Ja bezsilny i stracony
Przez rozdarte myślą ciało
Wzywam sekret świadomości
Całą twoja doskonałość
Ja niedbały i niegodny
Przez stworzone ideały
Wzywam całą twoją świętość
Wzywam twój majestat cały
Ja niewierny niecierpliwy
Przez pustkowie bezczynności
Wzywam siłę twojej woli
Wzywam niemoc twej miłości
Jeśli jesteś tym kim jesteś
Jeśli głębi znasz odmęty
Rozwiąż życia łamigłówkę
I dopasuj elementy
Jeśli jesteś ideałem
Jeśli jesteś na wiek wieków
Udziel mi kredytu czasu
Parę epok wpisz na czeku
Wszak cię wyzwę na bój straszny
Wyzwę twoje powołanie
Przez natchnienie pomyleńca
Ja twój błazen twój wysłaniec
Skalam twą nieskazitelność
Z armią wiecznie potępionych
Na mieliznach rozgrzeszenia
Ja - straceniec ja - szalony
Jeśli jednak ciebie nie ma
Nie odpowiesz na wezwanie
Mnie tu jutro też nie będzie
Ponieistniejemy razem
Randez- vous
Widujemy się nagle
Na ulicy w tym mieście
W którym bywa radości
Tyle samo co nieszczęść
Zatopieni wśród tłumów
O czymś tam rozmawiamy
I gubimy się nagle
Potem znów spotykamy
Widujemy się czasem
W jakiejś taniej kafejce
Pośród dymu i ludzi
Wszak kochamy to miejsce
I namiętne spojrzenia
Właśnie tam wymieniamy
I czujemy w ten sposób
Że się jeszcze kochamy
Widujemy się często
Na zabawach - przyjęciach
Wystrojeni w odświętne
Tajemnicze zaklęcia
Tam gdzie większość niewinnych
Kala nasze postacie
Gdzie nie wszyscy mężczyźni
Chodzą zawsze w krawacie
Widujemy się wreszcie
Gdzieś w przestworzach otchłani
I na morzach na lądach
Wszędzie tam się zjawiamy
Rozmawiamy jak zwykle
O czymś wielkim nieznanym
I czujemy świadomie
Że się jeszcze spotkamy
Widujemy się nagle
Ale jakoś inaczej
Nie wiem jak to powiedzieć
Ani jak wytłumaczyć
Lecz oboje kochamy
Pachnieć świeżym powietrzem
Ono daje nam pewność
Że spotkamy się jeszcze
Przezroczystość
W gwiezdnym pokoju hotelowym
Połączył losu żart
Dwie dusze martwe od nałogów
Nieistniejących ciał
Chcę porozmawiać z tobą o tym
Jak to się mogło stać
I czy możemy dość bezkarnie
Do siebie żywić żal
Coś co się nigdy nie zdarzyło
Daremnie zwraca czas
Nie należymy do przestrzeni
Nie przybywamy z gwiazd
Chcesz mnie zniewolić i uwięzić
Pośród pościeli fal
Mężczyzna musi tylko umrzeć
Aby przy tobie trwać
Lecz ja cię całą poddam próbie
W uśmiechu i przez łzy
Czasoprzestrzenny tworząc tunel
Z tych przezroczystych chwil
Obyśmy nie istnieli nigdy
A nasz okrutny cień
Niech pozostanie tylko cieniem
Pomiędzy snem a snem.
Pod spruchniałym szyldem
Pod spróchniałym szyldem
Lśni neonów szaniec
Tłum dusz zatraconych
Rozpoczyna taniec
Noc zapada cicho
Błyszczą smutnie gwiazdy
Sen przytula wiatrem
Kolorowe szarfy
Światło jest natchnione
Dziwnym kolorytem
Cieniem atmosfery
Zakochania mitem
Dym łaskocze nozdrza
Śmiercią i nałogiem
Lecz na pocieszenie
Nic ci dziś nie powie
Siądźmy i zamówmy
Samotność i miłość
Tylko tego właśnie
W karcie dań nie było
Były za to ślady
Obecności kobiet
Jak zamówić wolność
Nikt nam już nie powie
Przy stoliku w głębi
Siedzi starsza pani
Sączy złoty trunek
Zamiast z kimś zatańczyć
Schodzi jej makijaż
Drżą zniszczone dłonie
Ona na dobranoc
Nic nam nie opowie
W kącie leży człowiek
Prawie nieprzytomny
Pachnie nienawiścią
Oraz piwem wspomnień
Zanim jeszcze przepił
Swego życia mrowie
Na wszelakie troski
Musiał znać odpowiedz
Młode piękne panny
Siadły tuż przy barze
Jedna – jest współczuciem
Druga – tatuażem
Miały wielkie serca
I dwie dusze białe
Dzisiaj aby kochać
Zarabiają ciałem
Szarpie muzyk struny
Wszystkie takie same
Jedne - dają sztukę
Inne - sztuka rani
Ale brzmi muzyka
Wszystkim na pociechę
W pustych do dna szklankach
Pozostając echem
Pod spróchniałym szyldem
Gdy już świt się zjawi
Sen dopadnie duszę
I od tęsknot zbawi
Nas nie było tutaj
Choć byliśmy bowiem
Na „ dobranoc „ tobie
Niczym nie odpowiem
Blues
Wiesz - tak sobie wymyśliłem
Jak cię zdobyć jak zniewolić
Zdrowie z setką papierosów
Wypuściłem w swej samotni
Spełniliśmy się w tej knajpce
Gdzie zawiodła nas pokusa
I gdzie murzyn na gitarze
Tak namiętnie targał bluesa
Chciałem wierzyć - wierzyć tylko
Ze wśród dźwięków dymu trunków
Bluesman wskaże słuszna drogę
Do krainy pocałunków
I że warto w atmosferze
Nut radości i zabawy
Sprawić aby twoje serce
Mogło zbawić
Potem w małym hoteliku
Gdzieś wśród nocy mi się ziścisz
W miękkiej ciepłej cud pościeli
Od wolności mnie oczyścisz
Będziesz błyszczeć jasnym światłem
Pachnieć kremem oraz miodem
Blues do świtu nas zabierze
Długim czarnym samochodem
I chcę wierzyć - wierzyć tylko
Że nie miniesz mi za chwilę
Zostawiając mit po sobie
Zapach piękna tylko tyle
Nie wiem czy to jest możliwe
Abyś mogła moją duszę
W dowód swej miłości wiecznej
Pieścić bluesem
Gdy wirtuoz wolno kończył
Szarpać struny swej gitary
Znów znalazłem się w samotni
Lecz tym razem pełen wiary
Ciągle mi się tylko myli
Stary bluesman z młodym ciałem
Jak cię zdobyć - jak zniewolić
Nigdy więcej nie myślałem
Tracimy
Puste łóżka tulą tylko pożądania
Gdy pragniemy na ławeczce
W jakimś parku
Chytry wietrzyk rozpoczyna z liśćmi taniec
Cicho pusto - szósta rano
Na zegarku
Świt się skrada a ja prawie nic nie czuję
Prócz pragnienia cóż się jeszcze
Nam przydarzy
Jak to wszystko się potoczy jak zakończy
I jak szybko zgubią kartki
Kalendarze
Czy dowiemy się jak wiele utracimy
Czy coś stanie się tak nagle
Niespodzianie
Zdarć dotykiem co mam o tym wszystkim myśleć
Czy zabiję coś gdy szepnę :
„ Już kochałem ”
Czy tak samo tęsknisz i tak samo pragniesz
Czy udajesz tylko że tuż obok
Jesteś
Czy nie myślisz że nie kochać jest najłatwiej
Czy nie czujesz ze brakuje
Czegoś jeszcze
Nie wydaje mi się czuję jak chcesz odejść
Ale jest tak ciężko czasem
I tak trudno
Nie wiadomo nigdy gdy się traci siebie
Czy na wszystko inne nie jest
Już za późno
Zagram ci
Zagram ci „ I’m your man „
O drugiej nad ranem
Nie - o drugiej w nocy
W drewnianym fotelu
Usłyszysz tę pieśń
Z nutami pełnymi rozkoszy
A potem „ Take this waltz „
Jak ogród bez roślin
Pośród zwiędłych liści
Mistrz się wszak nie obrazi
Że go lekko ogolę
Z nieokrzesanych myśli
Popłynie „ Tower of song „
Po brzegi zmysłowości
W nieznaną cud krainę
Jak nieszczęśnika cień
Opadną zmęczone powieki
Lecz wieża pieśni nie zginie
I jeszcze „I cant forget „
W pokoju pełnym ust
I naszej przestrzeni
Jak dzwonki wietrzne
Trąci wiatr struny
Feniksem ludzkiej jesieni
„ The future „ zabrzmi nam władczo
Nad istnieniem czasu
I nieskończonością
Roznosi dźwięki blask
I słowa zapisane
Prawdą i mądrością
Pamiętasz „ If it be your will „
W gęstwinie świadomości
Lub umysłu odmętach
Wszystko to minie a ty
Zostaniesz tu ze mną
W ballady Cohena zaklęta
Na koniec „ Suzanne „ ci zanuci
Ponadczasową gitarą
I piękno wyśpiewa na głosy
A ja pozbawię cię szat
By pewność ocalić
Że miłość łachmanów nie nosi
Talerz dla księżyca
Podaruj talerz dla wędrowca
Strażnika cnót i kosztowności
Chce każdą noc ci podarować
I zjeść okruchy twej miłości
Ma kilka wspomnień na powierzchni
I miejsce w twojej niepamięci
Chcę pieszcząc nagie - czyste ramię
Czuć zapach duszy i sukienki
Podaruj talerz dla wędrowca
I poskrom wielkie pożądanie
A potem wyślij go na niebo
Gdzie już na zawsze pozostanie
I wręcz mu puchar samotności
I daj mu poczuć miłosierdzie
I pokaż mu jak się umiera
Na zwykłe niesplamione szczęście
Podaruj talerz dla wędrowca
Niech zje posiłek namiętności
Niech trawi resztki zapomnienia
Niech poi serce bezsilności
I wierzy tylko w przeznaczenie
Które mu każe wnet powrócić
Aby mógł smak na nowo poczuć
I całej ciebie się nauczyć
A na talerzu podaj imię
Inicjał jego wieczny będzie
I połóż diament oraz popiół
By nie sprzeciwić się legendzie
On sam zakończy żywot marny
Trucizną z jadu rajskich węży
Podaruj talerz dla wędrowca
To ja twój ulubiony księżyc
Poprzez ciebie
Poprzez ciebie tak jedyną
Czyniąc zwykłą swą powinność
Niezbyt wiele wiedząc jeszcze
O ulewach - jestem deszczem
Poprzez ciebie w twej radości
W przeznaczeniu pomyślności
W ciemnym tle i świetle jasnym
Jestem duszy twej przyjazny
Poprzez ciebie kiedy śniegiem
Świat otulasz w swoim niebie
A rozdając ludziom ciszę
Chcesz by wieczność mogli słyszeć
Znamię moje grzechem będzie
Nim twój przesyt wciśnie szczęście
W wielkie głębie i otchłanie
W to co ze mnie pozostanie
Wiatr przeniknie nas jak chmury
Wzmocni więzy ścieśni sznury
Żaden cud się już nie stanie
Ja niewolą będę dla niej
Poprzez ciebie tak jedyną
Prześlę całą swoją miłość
W miejscach znanych i nieznanych
Ciągle będę zakochany
Dokąd będziesz pieścić ciało
Gdy osiągnie doskonałość
Pomyśl nim wypowiesz słowa
Których możesz wnet żałować
Coś mi mówi że to szczęście
Będzie ale go nie będzie
To kim jestem poprzez ciebie
Wiem lecz tak właściwie nie wiem
Moja pani
Moja pani noc dla mnie rozbierze
Kiedy księżyc zawyje do gwiazd
Jest puszysta i lekko różowa
Jest wilgotna i zawsze na czas
Tutaj dla mnie i ze mną i we mnie
Głaszcze zwój prześcieradeł i mchu
I tak pachnie jak kosmos i przestrzeń
Gdy całuje choć braknie jej tchu
Jeśli zechcę daruje mi siebie
Wśród ogrodów gdzie miłość jest snem
Potem odda mi ciało i duszę
Bym zapomniał co dobre i złe
Wreszcie spocznie wśród ramion bezkresu
Zatopiona w namiętność i deszcz
Aby zniknąć wśród gestów i czynów
Popełnionych na jej wieczną cześć
Pożegnanie
Jeśli świt mnie nie zastanie
Przyjmij moje pożegnanie
Pozostawiam ci po sobie
Mój niewielki kruchy ślad
Wątłą duszą ci wypiszę
Słowa które umkną w ciszę
Tak chcę oddać tylko tobie
Tych przeżytych parę lat
Gdy mnie czas rozdzieli z ciałem
Nie odgadniesz cóż myślałem
Już od dawna mnie nie będzie
Chociaż będę aż po kres
Lecz ty kiedy zechcesz uciec
To zrozumiesz to uczucie
Które ze mną było wszędzie
Tam gdzie tylko wolność jest
Jeśli nocy nie zobaczę
W tobie pozostanie pamięć
Dni mijały będą dalej
Każda będzie świecić z gwiazd
A ja w drodze bez powrotu
Znajdę uświęcony spokój
Może miłość tam ocalę
Aby wiecznie mogła trwać
Jest ostatnią ta wieczności
Pani złej ostateczności
Ale cień ci pozostawiam
I tych kilka marnych słów
Jest głos co jest szeptem w ciszy
Głos którego nikt nie słyszy
Ale trwa choć jest już tylko
Drżeniem poruszonych ust
Spotkałem miłość
Czekałem tu - pod parasolem z deszczu
Pod dachem wielkiej namiętności burz
Wierzyłem że się ziści przeznaczenie
A miłość mnie odnajdzie właśnie tu
Nie będzie tylko tworem z wyobraźni
I szczęścia mi nie wydrze ani krzty
Przybędzie z tą jedyną upragnioną
Co zechce się obnażyć właśnie mi
I rzeknę jej „ Kochanie gdy odejdziesz
Wyjawię ci jak dotrzeć masz do bram
Do których w swojej wielkiej dostojności
Zapukasz jutro rano pierwszy raz
A kiedy mi zabraknie twego blasku
I jeśli mnie oszpeci własna twarz
Jeżeli już nie będę ci potrzebny
Pamiętaj że czekałem tylko ja „
Wyszepta wtedy „ Drogi przyjacielu
Ty wylecz mnie z mych ran i moich blizn
A potem nakarm mną swe otoczenie
To wszystko czego pragniesz oddam ci
Bezdomna będę gdy mi cię zabraknie
Mym przeznaczeniem jesteś właśnie ty
Tak długo już błądziłam po tym świecie
I oprócz ciebie dziś już nie mam nic „
Przyjąłem miłość siedzi na ramieniu
Szczęściarzem jestem nie ma co tu kryć
Dlaczego ciągle zuję się samotny
A do kochania nie pozostał mi już nikt
W pustych łóżkach
W pustych łóżkach namiętności
Giną nadzy kochankowie
Próżni wielcy źli mężczyźni
I te najpiękniejsze z kobiet
Rozpływają się w pościeli
Tej miłości nienazwanej
Dość nie mając nawet wtedy
Kiedy ich zapomni pamięć
Duma pragnień przeraźliwych
Skrywa łóżka hotelowe
W tych pokojach w których miłość
Spada prosto na ich głowy
Tak igrając z ogniem uczuć
By dostąpić przeznaczenia
Wdzięcznym tylko być należy
Za istnienie - dla istnienia
Jedno z nich należy do mnie
Lecz jest puste bo bez ciebie
Nie wyczuwa pościel ciała
Nigdy nie oddałaś siebie
Tyle trudu by przystroić
Ducha sprężyn puchem pyłem
W tym pokoju który chyba
Z twoim sercem pomyliłem
Podniebienie - czyli uczta
Majaczy srebrnej łyżki cień
na bardzo starym pańskim stole
co biesiadników od lat gości
swą przeznaczoną pełniąc rolę
jest meblem starym lecz ma blask
i karmi światłem nieszczęśników
wieczerzy wielkiej niosąc dar
dla zwykłych głodnych śmiertelników.
Tuli go obrus w piękny haft
honory gospodarza czyniąc
niejedno razem z gośćmi zjadł
niejedno z gośćmi wypił wino
przez cały zatracony wiek
w kredensie wiary cicho leżał
i odchodzącej bieli swej
z cudownych uczt się tkliwie zwierzał
Jest porcelana którą król
sam osobiście podarował
przybyła kiedyś z wielkich Chin
jako bezcenny statków towar
dziś dzierży potraw zacnych moc
wdzięku i smaku im dodając
pieści ją hrabia pieści lord
cudownie miękko dotykając
Olbrzymie wazy w których sos
nabiera zawsze aromatu
zawładnąć pragną sercem tych
którzy docenią przędność smaków
ich kształty pyszne wzorem dań
iście urocze młode panie
dlatego służba daje w nich
kolację obiad i śniadanie
Kielichy pełne zacnych trunków
dostojnie błyszczą w panów dłoniach
nie noszą w sobie smaków złych
lecz wina wódki miody koniak
aż spieszno gardłom przełknąć łyk
i głowom inny świat zobaczyć
na wiwat nimi toast wznieść
nie każdy szlachcic się odważył
Tak od stuleci biesiad raj
zmuszone znosić są naczynia
tak zaczynano wojen sto
i tak się każda zakończyła
i ostateczny ludzki sąd
też się odbędzie przy tym stole
przy którym sam zasiądzie bóg
i krzyknie - wiwat !! człowiek poległ
Pani jednej nocy
Do zamku w którym mieszka
Pani jednej z nocy
Przybędę zanim wstanie świt
Karetą pożądania
Ze sługą duchowości
I cieniem startej dawno szklanej łzy
A ona wielka lśniąca
Przywita mnie w komnacie
Najstarszym z swoich sławnych win
I różę cudowności
U stóp położy moich
Bym wieczność jej to piękno tylko czcił
A potem wskaże drogę
Do miejsca ukojenia
Nauczy czego pragnąć i co czuć
I umrę zakochany
Tej cichej zwykłej nocy
Na jedno drgnięcie słodkich ust
Duch przeraźliwych pragnień
We mgle której nie przeniknę
W serca łez podniebnej toni
W tym co czynić nie wypada
I w tym co wypada tworzyć
W śnie którego zegar bieży
Wprost do cudownego końca
W tym czego już nie zobaczę
Tam gdzie już nie mogę zostać
Mogłabyś mnie kochać mocniej
Jeszcze mocniej - bardziej jeszcze
Mogłabyś przez całą przestrzeń
Wysłać listy swe powietrzne
Mogłabyś mnie kochać mocniej
Ale gdybyś nie zechciała
Mogłabyś mnie kochać trochę
Nawet gdybyś zapomniała
W locie poprzez nieistnienie
W tę samotną noc przy kawie
Kiedy czujesz jak krew szumi
Gdy cię smucę albo bawię
W płaczu który skrywam cicho
W gąszczu zwykłych godzin dziennych
Wśród umarłych zapomnianych
Pośród wielkich nieśmiertelnych
Mogłabyś mnie kochać tylko
Bardziej jeszcze i wciąż mocniej
Jak za pierwszym razem kiedy
Nie mieliśmy jeszcze wspomnień
Mogłabyś mnie kochać mocniej
Bez pożądliwości ciała
Mogłabyś mnie kochać ale
Jak się kocha - zapomniałaś
Grecja
Ogłady nie mam ani krzty
Dlatego kiedyś porzuciłem
Serdeczną pamięć wielkich nimf
I żadnej łzy nie zostawiłem
Na kręgosłupach martwych dat
Czułości nie napotkasz wiele
Tej która we mnie ciągle tkwi
Nie wiem jak mam ci to powiedzieć
Czasami czuję - żyję dziś
Lecz kiedyś żyłem już przysięgam
I w samej Grecji byłem kimś
Kto nigdy nie odrzucił piękna
I w świetle chwały miałem blask
I młody byłem i odważny
Twarz Boga siła wielu bóstw
I wielbił mnie tam prawie każdy
A teraz - piszę na papierze
Gdzie każda chwila mi stanęła
Dziś jestem człowiek - Grecja śpi
Ach jak głęboko mi zasnęła
Czekam
Czekam na ciebie
Spłyń do mnie z nieba
Bądź pełna poświęcenia
I złożona z molekuł
Odwiedź mnie w domu
Gdzie mogę cię chronić
I udowodnić swoją niewinność
Pastwię się dzisiaj
Nad widokiem postaci
W długim deszczowym płaszczu
Umknęła mi na skrzyżowaniu
Ulic pełnych ludzi
W dzielnicy serca
Przykrytej burzą tak szczelnie
Jak mercedes
Srebrnym metalicznym lakierem
Za sowitą dopłatą
Mów do mnie
Abym zatrzymał zaufanie
I nie odszedł zbyt daleko
Abym nigdy nie wysłał
Satelity miłości
Nad Nowy Orlean
Nie pytam
O nic nie pytam
Bo o cóż mam pytać
Mieszkasz w Paryżu mieście miłości
Od dawna jesteś sama
Pomyślisz że nie jestem zainteresowany
Ale ja tylko robię swoje
Uruchamiam wyobraźnię
I fantazjuję o konkretnych odpowiedziach
Na nigdy nie postawione pytania
Noc zabiera mnie na skwer
Czuję się zbrukany
Sceną ostatniego ślubu
Jak okiem sięgnąć błękitne niebo
I cygańska muzyka
Zamykasz za mną drzwi
Dziwnie wyglądasz kiedy zapalasz kadzidła
A potem przytulasz cztery poduszki
Niewątpliwie własnej roboty
Zejście po schodach w dół
Kręgosłupem starej francuskiej kamienicy
Tuż przed samym świtem
Jest najdłuższą drogą
Po jakiej przyszło mi iść
Wytłumaczę cię szeptem zachowania
Przegram niezwykle dostojnie
Nie spytam o to - nigdy nie byłem w stanie pytać
Wiem ile mam szczęścia
Policzyłem dokładnie schody.
Przyśpieszenie
Wiem jak lubiłaś milczących facetów
Używających pieniędzy zamiast języka
Spadających zawsze na cztery łapy
O zasadach godnych mnichów
W bardzo wygodnym fotelu
Który otula twoje ciało
Nie można myśleć trzeźwo
Krew przyśpiesza jak tramwaj
Pełna zachwytu nad tempem
Chcesz tylko uniknąć kolizji
Nie wiem jeszcze tylko
W jaki sposób
Chciałbym to uczynić
Kolekcja
Byłem twoją pierwszą serią
W kolekcji znaczków
Które traktowały o miłości
Wyłącznie dzięki pozycji
Jaką zajmowały w klaserze przeszłości
Kupiłaś mnie
Za bagnet rozpaczy
I kilka sztucznych uśmiechów
Od dziadka czasu
Twój gust
Jest przeraźliwie wytrawny
Odgadłaś że nie niosę słodyczy
Tylko gorycz i kurz
Wyglądając przy tym
Jak kancer
Mam doświadczenie
Oglądasz mnie co miesiąc
Z taką sama ciekawością
Jak za pierwszym razem
Jestem w formie
Bogini
Tam pod muzeum byłaś boginią
Długie włosy zwiewna szata
I wzrok który odmienia ludzkie losy
Przesunęłaś czas starożytny jak ty
Pojutrze
Dyskretnie spojrzę na zegar
Potem zabiorę cię na kolację
Do najlepszej greckiej restauracji
Wyczuwam setki dusz
Zdradzonych i sprzedanych
I stertę pieniędzy
Wydanych na cały twój image
Wrócisz
Na tron bogini
Przez następny wiek
Wypatrywać będziesz nowej ofiary
Sama podejmiesz decyzję
Czym rozpieścisz podniebienie
Przez tysiące lat
Smakowałaś z pewnością doskonałej krwi
Wojna i życie
Na każdej z wielkich wojen
Ginęli mężczyźni
Zbyt młodzi aby umierać za cokolwiek
A razem z nimi
Ginęły ich medale
Płakały ich kobiety
Życie bywa wredne
Ocal mnie
Ocal mnie , ostatniego z pięknych
Podam ci obiad w złotej wazie
Dam ci hit kulinarny
Ocal mnie - chce być jak diament
Kiedy tak przepływam
Przez jedną z tysiąca twych sal
Czy dowiem się wreszcie
Gdzie ukrywasz to piękno misterne
Przeciw burzowych osłon
I gdzie tańczysz całą noc
Przy dźwięku przebiśniegów
Które miejsca zwiedziłaś w mieście
A których tylko skosztowałaś
Nie wpuszczą nas co prawda
Do starej herbaciarni
Gdzie pełni dyżur zasłużona Earl Gray
Nie będzie nas wśród końcowych liter
Niezwykle popularnego filmu
Ocal mnie - ostatniego z niewielkich
Wiem jak ci się śpieszy odejść w dal
Ocal mnie
Lecz ty mnie nie ocalisz
Kazałaś już szykować lwy
Taxiland
Chciałbym ci opowiedzieć
Z jaką wielką przyjemnością
Jeżdżę rano do pracy taksówkami
Zadbanymi jak salony upadłych pałaców
Słyszałem że te najlepsze jeżdżą w Nowym Jorku
I to wyłącznie czwartą aleją
Marzy mi się aby zapłacić cztery pięćdziesiąt
I w którejś z nich spotkać ciebie
Chciałbym poczuć jak pachniesz miastem
Jak czuć cię wszechobecnym paliwem wszechświata
Chciałbym abyś dotrzymał mi towarzystwa
W mojej samotnej drodze do domu
Chciałbym porozmawiać z niezwykle doświadczonym kierowcą
Tak w prowadzeniu auta jak i w obserwacji miłości
Chciałbym aby któryś z nich przyznał się wreszcie
Że wszyscy taksówkarze to w rzeczy samej - dusigrosze
Może nie jest to romantyczne
Ale chciałbym zaciągnąć do taksówki
Bezczynne chwilowanie
Testament Aleny
Znaleziony w przestrzeni
Pośród prądów wietrznych
Krain huraganów
Lśni jak kurhan władzy
Testament piękny
Jeszcze piękniejszej Aleny
Tkliwie zapisana
Starodawnym pismem
Niewinność i świeżość
Nosi ślady czasu
Bardzo nieatrakcyjnej istoty
Spadek po niej
Mała gumowa pszczółka
Kilka w wspomnień
Zabaw w chowanego
I jej widoku jak dorasta
Minąłem ją nie tkliwie
Choć przystanąłem
I zażywam kąpieli
Wdzięcznej pamięci
Lecz ona nie pamięta
Sposób
Czekasz na mnie w mroku nocy
W pełni poruszonego księżyca
Tuż obok starego cmentarza
Całego porośniętego mchem
Ostry nóż w twojej dłoni
Jest narzędziem namiętności
Skrywasz swoje pożądanie
W liturgii ludzkich gwiazd
Doprawdy
To dziwny sposób na miłość.
Klub idiotów
Siedzimy w bezdennym łożu
Wśród takich samych tępych idiotów
Rozmawiając całą noc o kretyństwach
Które budzą litość
Nawet w świecie zwierząt
Woda miłości spada na nas
Z sufitu całego w gwiazdach
Życie jest tak blisko
Że można dać mu w pysk
Zamiast tego prowadzimy grę
Delikatni jak powietrze
Nie pamiętam kto wynajął pokój
Ani kto nas tutaj przywiózł
Ale potrzeba nam idealnej normalności
A zostaliśmy zesłani na leczenie
Na nasze głowy spadają kamienie
Głupiego żałosnego śmiechu
Kiedy łamiemy nogi starym stołom
Przedziwnie rozbawieni odgłosem
Umierającego drewna
Nie da się zwyczajnie traktować
Zwiewnych uroczych szat
Pięknej naćpanej pokojówki
Zawsze chętnej do świadczenia
Dodatkowo płatnych usług
Nareszcie gdy nadchodzi poranek
Przyznajemy się wszyscy zgodnie
Do bojkotu słonecznikowego baldachimu
Jak musieliśmy zabawnie wyglądać
Wisząc na nim większą część nocy
Może uda się nam zapomnieć
O wstydliwych krywanych spojrzeniach
I zarejestrowanych rozmowach telefonicznych
Nikt nie uwielbiał się na tyle
Aby wyjaśnić to nieprzyzwoite zachowanie
Nie da się wypełnić
Wielkich pustych studni życiorysów
A pokojowe lewitowanie
Narusza tylko grawitację
Dopóki nasz klub nie opustoszeje
Nie zaśnie ani jedno serce
Man's
Czym byłby świat bez mężczyzn
Nie słyszącym mdławym dzieckiem
Milczącego wszechświata
Niewypowiedzianym słowem
Obrzydłego piękna
Mógłby wtedy
Mieć każdą kobietę
Ledwie widoczną na horyzoncie
Imion wszystkich bez wyjątku
Kończących się na A
Milczę więc
Obok tylu doskonałych ciał
W ciszy bezkresnej
Roztrzaskanej o usta
Spuchnięte od martwicy słów
Kroki na schodach
I kaszel pana boga
Mężczyzny doskonałego w każdym calu
Woman's
Ta niewinna kobieta
Której czeluść ud
Głaszcze doskonały pergamin wszelkich profilów
Usiadła na ławce dawno zapomnianych cnót
Czuję jak wspomina
Te strony świata
W których jej płeć nie ma nic do powiedzenia
Przypomina sobie
Gwałt ciała i jasyr duszy
Obok niej
Maszerują ulicami piękne stuletnie dziewice
Których stroje
Haftowane są wzorami namiętności
Powoli wtapiają się w krajobraz
A czas mija nieubłaganie
Na pamięć
Przemknij cicha obok moich wszystkich łez
Śnieżnobiały obrus woni zlej herbatą
Ja przy łóżku twoim złożę róże dwie
I nie spytam za dnia nigdy co ty na to
A na skrajach nieśmiałości twoich drżeń
Szyję światło - srebrną kulą je ozdobię
A gdy księżyc złoży wreszcie nocy cień
W ciszy świerszczy o swym sercu ci opowiem
Zdobisz papier a ja wśród kolorów barw
Słucham cały jak hiacynty twego głosu
Moim lękom pełen wiary wszczepią kształt
I dokona się misterium w taki sposób
Nie smakuje mi jak kiedyś wonny dym
A za szybą deszcz inaczej tnie przestrzenie
Inna jesień i inaczej zżółkły liść
Nawet dotyk całkiem inne ma znaczenie
Na kolorach włosów twoich zapach snu
Zdobi wszystkie długie chwile – chwilą będzie
Ja motylem nocy szukam twoich ust
Oczarowań arię wznoszę i zaklęcie
I czasami kiedy sił potoku brak
Bo tak szybko czas oswaja życia falą
Rozmyślamy jak nasycić naszą dal
I czy bliskość też czasami bywa dalą
Więc bez baśni, bez kolorów zbędnych zdań
Będę wielbił całą twą architekturę
I za prawdę której mi przyniosłaś dzban
W przestrzeń twoją - mądrość twoją - powędruję
A gdy rankiem sen opuści zwoje ust
I przy łóżku znajdziesz mały polny kwiatek
Zamiast róży też cię kochać będę mógł
Oto miłość - cała reszta to dodatek
O tęsknocie już na koniec słowa dwa
O tym jak nas często zmywa płynnym stanem
Lecz ty jesteś - gdy cię nie ma - właśnie ja
Całej ciebie nauczyłem się na pamięć
Władysławowo - maj
Tu gdzie dziś mnie koi morze i natchnienie
Tu gdzie poszukuję w fali słońca blasku
Przysiadłem nad brzegiem w delikatnym wietrze
Przeszłości - przyszłości aksamitu piasku
Usypiam wzburzone fale słonej wody
Liże wiatr po twarzy powiewem i gestem
I myślałem sobie gdy słońce znikało
Że nic tutaj nie ma i tylko ja jestem
Obok mój przyjaciel chłonął horyzonty
Milczał jakby ciszą przepływał po fali
A ja dzień żegnałem i myśli zbierałem
O czym teraz myślisz co czynisz w oddali
To tak jak z latarnią która tam przy brzegu
Gdy mrok zszedł na ziemię światłem mi zalśniła
Ach być tą latarnią i świecić dla ciebie
I czuć że za moim blaskiem podążyłaś
Lecz ty sama do mnie nigdy nie przybędziesz
Więc wyjdę naprzeciw tobą noc ozdobię
A potem wyruszę do domu z powrotem
Wracając do siebie zbliżam się ku tobie
Sztukmistrz powierzenia
Czas co się potęgą chełpił swojej chwały
Niepewność jak sekunda przybita do chwili
I rzeczy i zdarzenia tak szybko się działy
Któż się w tym odnajdzie - któż się nie pomyli
Cóż ja mieszczanin słowa dać tobie jednej mogę
Jak mam przewidzieć wszystko co jeszcze się wydarzy
Co pięknem lśni od dawna wybrało swoją drogę
I myśl co trwa przy myśli i twarz co śpi przy twarzy
Mój jacht zostaje w porcie - bezcenne pragnień żagle
Są martwe - wiatr owiewa wśród burzy fali dłonie
Znikają jak się znika gdy się poczuje nagle
Że tak się staje właśnie początek oraz koniec .
Lecz zapach mi przynosi namiętność i pragnienie
Tęsknotę twoich tęsknot - zagadkę ich spełnienia
Znajduję właśnie w tobie jedyne ukojenie
Sztukmistrzem czyniąc siebie nagłego powierzenia
Bez końca - bez początku – czy ktoś wie co to znaczy
Z cierpienia wynieść szczęście na wskroś otwarte serce
Nie umiem już inaczej miłości wytłumaczyć
Lecz samo „ kochać „ mało - wciąż trzeba bardziej - więcej.
Bez
Bez oczu twych nie znam prawdy
Nie wierzę w żadne spojrzenie
Nie patrzę zatem choć widzę
Wszystko to o czym nie wiem
Bez twojej dłoni nie dotknę
Niczego – chociaż dotykam
Dotyk wciąż mi wydaje
Potem i tak wszystko znika
Bez twego głosu nie słyszę
Dźwięku żadnego ni ciszy
Cisza jest wtedy tym dźwiękiem
Który tęsknoty kołysze.
Odsłuch nocy
Słyszałem - „ Dream a little dream of me “
Bezsenną nocą brzmiały dźwięki
„ Too many notes „ zbyt dużo nut
Ach jak ja kocham te piosenki
Wielki akordzie powiedz proszę
Gdzie leży w tobie kwinta kwarta
Dokąd wysyłasz słodką toń
Do pana Boga czy do czarta
„ Snop out of it „ bywa w życiu
W czasu alei spotkasz kogoś
I nagle wiesz już że ten ktoś
Od zawsze był przy tobie obok
A potem w chwili kryształ lśni
W lśnieniu nagroda oraz kara
Roznosi walca sekund błysk
Północ wybija na zegarach
Snem nie jesteśmy jawą też
Dotykiem siłą zwyczajnością
Można to nazwać de ja vu
Choć ja nazywam to miłością
Mrok się zamienia w biały puch
Cień właśnie wkłada jasne szaty
A ja cię słyszę w drżenie nut
„ Strangers by night „ - „ Night in white satin „
Różaniec
W snu ogrodzie obok miejsca
Gdzie wiatr rozwiał burzę
Wśród zieleni i powietrza
Odnalazłem różę
Skąd się wzięła jak wyrosła
Pojąć nie zdołałem
Lecz gdy tylko ją ujrzałem
Do domu zabrałem
Kwitła sobie odtąd piękna
Barwiąc mi wieczory
I unosząc mnie w nastroje
Wonie i kolory
Rozłożyła swoje listki
Czerwień oraz słodycz
Była tylko moim pięknem
Które miałem zdobyć
Często w dłoni ją nosiłem
Patrzyłem jak żyła
Nawet wtedy kiedy kolcem
Mocno mnie zraniła
Podziwiałem to co w koło
Sobą roztaczała
Nie wiedziałem że tak może
Jedna róża mała
Dbałem o nią i karmiłem
Co dzień szczyptą wody
Aby była gdy ją ujrzysz
Przecudnej urody
Jakże ty masz ujrzeć różę
Jak to zrobić serce
Tak daleko jesteś - róży
Nie podlałem więcej
Całą czerwień - całą słodycz
Utopiłem w winie
Róża dawno zwiędła uschła
Tak co piękne – ginie
Kontrast
Marzyłem o gwiazdach chciałem do nich lecieć
Chciałem lśnić jak one spoglądać z wysoka
Wynieść nagie ciało jak najwyżej w górę
Lecz gwiazdy to tylko wielkie gazu kule
Chciałem chleb codzienny kroić dobrym słowem
Zasłużyć z radością na jego szacunek
Ze śniadań i kolacji czynić rozbawienia
Lecz rano i wieczorem chleb był już z kamienia
Chciałem poodsłaniać szczyty cnych skojarzeń
Zlepić je z pamięci uczucia i mgnienia
Ale zanim jeszcze pierwsze padło zdanie
Ze skojarzeń zostało tylko porównanie
Chciałem pomalować płótna pobożności
Kontrastem uroków odcieniem nadziei
Ale nim dobrałem kolory i barwy
Został mi arsenał czarno białej farby
Chciałem by anioły słabości nie miały
I do nieba za mnie wysłały pacierze
Tak by wszystko było na chwałę dla pana
Ale każdy anioł zmieniał się w szatana
Czy życie na odwrót kontrastem się zdarza
Dobro zła ma tyle ile zło dobroci
Wszystko co radością okaże się żalem
Tak jak my jesteśmy choć nas nie ma wcale.
U Kamedułów
Sześć razy dźwięcznie zabrzmi dzwon
U Kamedułów stanie
Para co przed ołtarzy blask
Przyniesie swe kochanie
Sześć dźwięków jakże wzniosły ton
I nic nie umknie bieli
Niech sercom błogosławi Pan
Bóg ojciec i anieli
Mendelson zniesie znany takt
Orszak przepłynie z wolna
Gdy w trawach łapiąc słońca blask
Zakwitnie rosa polna
A wszystko pięknem w oku nich
W dźwięk szczęścia zasłuchane
Wtuli się nagle cały czar
W sakramentalny ranek
I Wigry zetnie szybki wiatr
Pochylą drzewa grzywy
Gdy ceremonia będzie trwać
Przywilej to prawdziwy
Los splata nitki w jedną nić
I zacznie nowy wątek
Czas wiele rzeczy skończy dziś
Lecz dla nich – to początek
Ta wyjątkowość taki czar
Już więcej się nie zdarzy
Miłość nie wraca drugi raz
Przed święty blask ołtarzy.
Za cieniem
Nie odchodź mi więcej
W chciwe zapomnienie
Nie ulatuj z wiatrem ani nie przekwitaj
Nim włos nam zbieleje
Nim przykryją cienie
Nim cię o wspomnienia spytam
Nie odbieraj nocy
Spokoju rozstania
Ani resztki dumy ani szczypty złudzeń
Nie mijaj po prostu
Wypełnij czekania
Zanim cię do życia zbudzę
Kiedy pustkę zdławię
W oddechu i ciele
Nie zabieraj siły i nie roztrwoń woli
Ból pozbieraj który
Gęstą mgłą wyścieli
Sen - nim ciebie tknąć pozwoli
Blaski twoich oczu
Ujrzałem na sobie
I poczułem dotyk zaufanej dłoni
I bywa że wtedy
Zjawą mi się zdajesz
Serce jak za cieniem goni
Zanim tylko pustkę
Odnajdę w tym cieniu
Nie bądź mi iluzji ani czarów gościem
Nie zasłaniaj twarzy
Bo w twoim istnieniu
I tak wiele niepewnoścI
